Dzień ostatni.
Trasa: Odessa – Przemyśl
Dystans: na rowerze 5 km, pociągiem – A z tysiąc na pewno:)

Za chwilę Polska. Pociąg – niezwykle punktualny, choć gdy utknął gdzieś w polu wydawało się, że i na jutro nie dojedzie – powoli wjeżdża do Polski. Rowrowa część wyprawy “Łączy nas nie tylko piłka” dobiega końca. Zawsze się wzruszam gdy piszę o ostatnim dniu. Bo trzeba zrobić coś, co jest o wiele trudniejsze niż sama droga – trzeba ją zakończyć. To trochę jak z życiem i śmiercią – generalnie narzekamy na życie ale gdy śmierć jest blisko – ciężko z nim się rozstać.

I mi ciężko rozstać się z tym, co było moją i wiem, że w dużej mierze też i waszą codziennością. Ale trzeba próbować.

Najpierw słowo PRZEPRASZAM. Dla wszystkich zawiedzionych, którzy nie znaleźli tu wielu słów o Bogu. Świadomy wybór. Nie robię tego ze wstydu czy ze strachu. Często gdy rozmawiam z innymi, wiele osób mówi – to wszystko ładne jest co mówisz ty i wszyscy o Bogu ale tak ciężko znaleźć go takiego w tym świecie. I postanowiłem, że u mnie, na tym profilu będzie jak w życiu. Choć mam wrażenie, że ten kto chciał znajdował go codziennie. Nie w słowach ale w tym, jak one w Was działały. A działo się i dzieje wiele – są licytacje, sporo osób wpłaca pieniądze, pytają jak pomóc, modlą się, wsiadają na rower, organizują swoje wyprawy, akcje charytatywne. Wiecie jakie to szczęście dla mnie gdy to widzę? A wiele z tego co się dzieje nawet nie zdaję sobie sprawy. To daje taką radość, jak zdobycie Transfogarskiej, widok Kamieńca Podolskiego nocą, Msze na polanach i w pięknych katedrach, spotkanie z niedźwiedziami, jazda w palącym, stepowym wietrze, nocny spacer po Odessie i niesamowite spotkania z ludźmi od ktorych ZAWSZE dostaję więcej niż sam daję. Jakoś wierzę, że stoi za tym wszystkim On – dobry Bóg. Nie mam potrzeby przekonywania wszystkich i podkreślenia na każdym kroku, że tak jest. Ja sam wierzę, że tak jest.

I jestem wdzięczny. Na pierwszym miejscu zawsze Jemu. Na drugim moim bliskim, mamie, która musi znosić te moje szaleństwa. W zeszłym roku, w Wielki Piątek, przy ołtarzu zmarł mój kolega, ks. Krystian. Mama powiedziała wtedy – “patrz, on umarł przy ołtarzu, tak jak kapłan, a Ciebie to pewnie zje jakiś niedźwiedź albo krokodyl i nawet nie będę wiedziała gdzie”. Niedźwiedziowi się nie udało, zostaje krokodyl.
Dziękuję ks biskupowi i proboszczowi, których narażam swoim stylem bycia na to, że będą musieli się za mnie tłumaczyć czy wstydzić. I tym bardziej dziękuję za cierpliwość i dobroć.
Dzięki mojemu kochanemu Sztabowi – zawsze powtarzam, że to oni są głównymi sprawcami tego wszystkiego, co się dzieje. Bo ja mam pomysł, i to zazwyczaj ciężki do zrealizowania, a oni mogliby powiedzieć – tego się nie da zrobić, to za trudne, nie chce nam się. Nie robią tego. Więcej – dzwonią, piszą, chodzą, zwracają głowę wszystkim, byleby udało się zrealizować cel. I dopingują, i motywują wtedy, gdy wydaje mi się, że już nie dam rady, że jest za ciężko. Jestem wam ogromnie wdzięczny za to co już się stało, i co się jeszcze dziać będzie. A będzie się działo, oj będzie!:)
Dziękuję Wam wszystkim za każdy lajk, komentarz, wiadomość, wpłatę, słowo o wyprawie tym, którzy fejsa nie mają a chcą wiedzieć co tam na wyprawie. Wiecie co? 15 sierpnia jest jedno z moich ulubionych świąt. Będę w swojej rodzinnej parafii, w kościele w którym miałem swoją pierwszą w życiu Mszę Świętą. Będzie ona za Was i w waszych intencjach. Jeśli chcecie się nimi ze mną podzielić – czy w komentarzach czy wiadomościach – to w nich będę się modlił. Nie jestem w stanie wyrazić wam mojej wdzięczności za to wszystko, co mi dajecie. Fajne ludzie jesteście, dla mnie to zaszczyt, że jesteście tutaj. Dziękuję!

I Żelkom! Mam nadzieję, że nam się uda! Dzięki chłopaki za codzienną modlitwę, tak jak obiecaliście. I czekam na to, żeby przekazać wam, mam nadzieję, że dobre wiadomości:)

Co do samej jazdy. Było ekstra! Chyba najlepsza pogoda jaką miałem, najmniej problemów z rowerem i ze zdrowiem, ładne krajobrazy. Największe wrażenie zrobiły na mnie Kamieniec Podolski nocą, Odessa, szosa Transfogarska. Rzeczy nieprzyjemnych było niewiele.

W całej drodze towarzyszył mi Misio. Dostałem go od sztabu. W zeszłym roku miałem lalkę – Zuzię. Po powrocie była czarna jak noc listopadowa. Misio nie dostał imienia. Po prostu Misio. Gadaliśmy sobie. Tzn ja gadałem, on się tylko śmiał. I to może jest głupie, ale gdy byłem wkurzony, sfrustrowany to jakoś tak się działo, że wzrok padał na Misia. A on się śmiał. Nie zostawało mi nIc innego, jak dostosować się do pluszaka. Więc dziś tylko jedno zdjęcie (w dwóch wersjach) na koniec, z Lake Balea w Rumunii. I razem z Misiem mówimy wam: DOBREGO DNIA DOBRZY LUDZIE:)